Dzień 2:
Hajduszoboszlo- Satu Mare - Sapanta - Ieud - pasul Prislup - Fundu Moldovei - 510km
(na czerwono tak orientacyjnie zaznaczam odcinki o marnej lub nieistniejącej nawierzchni )
Poranek na campingu:
To była na prawdę przyjemna noc. Dawno już nie nocowaliśmy w namiocie i zapomnieliśmy jakie to fajne uczucie jak wstajesz, słyszysz ptaki i czujesz świeże powietrze. Poranny prysznic przed drogą utwierdza nas w przekonaniu że tak jak się nam wydawało dzień wcześniej ( a co przypisywaliśmy halucynacją popodróżowym, zmęczeniu oraz obcowaniu z autem ) woda śmierdzi olejem i nawet jest jakaś taka oleista... Nikt się na nią dookoła nie skarżył, nie wymiotował ani nie wyglądał jakby był tym płynem lecącym z prysznica zbulwersowany. Przyjęliśmy więc że tak tam po prostu jest i ruszyliśmy w drogę. W końcu tego dnia mieliśmy przekroczyć granicę Rumuńską. Nie mogliśmy się już doczekać! Tzn może ja nie mogłem. Ula jeszcze myślała o jedzeniu i musieliśmy pojechać pod miasto i odwiedzić miejscowe tesco:
Przy okazji zakupiłem kamizelkę odblaskową, której zapomniałem wyciągnąć z kombi dizla przed wyjazdem.
Droga po stronie węgierskiej jest wyboista. W pugu wszystko dostaje pierwszą dawkę wstrząsów. Do zepsutego nawiewu, który padł przed samym wyjazdem dołącza sterowanie szybą pasażera. Ula nie może sama sobie otworzyć okna, a ja nie mogę go zamknąć. Na szczęście usterka nie jest bez obejścia - ja moim przyciskiem okno otwieram, Ula zamyka:)
W końcu dojeżdżamy do przejścia granicznego. Tutaj uświadamiamy sobie że Rumunia nie jest w Szengen i zatrzymują nas granicznicy prosząc o dowody lub paszporty. Nie jesteśmy na to przygotowani i zaczyna się przeszukiwanie bagażnika celem wydobycia dokumentów. Niesamowite jak człowiek się przyzwyczaja do dobrego i zapomina jak to było kiedyś. Ile to lat jeżdżąc za granicę trzeba było się wystać w kolejkach, otwierać bagażnik, tłumaczyć się z butelki czeskiej wódki ukrytej pod siedzeniem...Teraz człowiek już tak odwykł od takich kontroli że sama obecność kogokolwiek na przejściu granicznym już jest zaskoczeniem:)
Po rumuńskiej stronie senna atmosfera:
Na ganku domku w którym kupujemy winietki ( 5 euro na tydzień ) wygrzewają się psy - stały element rumuńskiego krajobrazu:
Przypominamy sobie o zmianie czasu - w Rumunii przesuwamy zegarki o godzine do przodu. Jesteśmy więc o godzinę do tyłu...Zaraz za granicą kolejne zaskoczenia. Pierwsze to takie że w Rumunii w terenie niezabudowanym można mknąć 100km/h. Druga to jakość dróg, która w porównaniu do Węgrów stanowczo się poprawia! Droga do Satu Mare to chyba najrówniejsza droga jaką kiedykolwiek jechałem:
Powoli dojeżdżamy do Satu Mare, gdzie Ula nakłania mnie do wizyty w Praktikerze. Grzecznie odmawiam, wykorzystując czas kiedy to ona przegląda miejscowy asortyment płytek ceramicznych aby zatankować puga ( cena benzyny to ok 5,80zł czyli trochę taniej niż u nas ). Potem wracam pod Praktikera gdzie parkuję koło kolejnego stałego elementu rumuńskiego krajobrazu - Dacii
Można się śmiać z tych samochodów, mówiąc że brzydkie, dziadowe, kojarzą się z nędzą itp niemniej jednak patrząc na to ile różnych wersji nadwozia ten samochód posiada ( sedan, pickup, 4x4, kombi ) i jak potrafi służyć całemu narodowi w przeróżnych funkcjach to człowiekowi żal że my nie potrafimy niczego wyprodukować:( Tymczasem Dacie jeżdżą w całym kraju i dają radość milionom Rumunów. No może wyłączając tych którzy wciąż jeżdżą wozami ciągniętymi przez muły - oni pewnie o Dacii marzą i odkładają na nią do skarpety.
Po szybkiej wizycie na rynku Satu Mare gdzie wymieniamy trochę euro na Leje:
Jedziemy drogą na północ w kierunku Sapanty:
Tutaj droga nie jest już tak dobra. Może nie jest dziurawa, ale miejscami nieźle trzęsie. Jako że droga wiedzie wzdłuż granicy z Ukrainą pojawiają się co jakiś czas patrole i kontrole straży granicznej. Nas na szczęście nic nie zatrzymuje i dojeżdżamy do Sapanty, gdzie możemy zjeść pierwszy rumuński posiłek. Ja jem jakąś dziwną kiełbasę, na którą mówią "mici" a Ula zupę ciorba tereanasca:
Po napełnieniu żołądków podjeżdżamy do głównej atrakcji tej okolicy czyli do wesołego cmentarza:
Płacimy po 5zł od osoby za wstęp i oglądamy kolorowe nagrobki. Tak jak kiedyś już pisałem - cmentarz słynie z kolorowych obrazków przedstawiających zarówno życie jak i śmierć osoby która tam jest pochowana. Mamy więc kogoś kto zginął rozbijając dacie o słup:
( to tak ku przestrodze - przed oczyma mamy zakręty transalpiny pozbawione barierek bezpieczeństwa )
Inna scenka rodzajowa:
i jeszcze jedna:
O ile nagrobki zachwycają rewią barw to miejscowe baby są ich zupełnym przeciwieństwem:
Jako że cmentarny kościół został poddany gruntownemu remontowi:
to chłopu-muzykowi od bicia w dzwony przeniesiono miejsce pracy do tymczasowej budy z desek:
Tutaj, wracając jeszcze do nagrobków, chyba pochowano kogoś ktoś albo już za życia był aniołem, albo bardzo chciał się takim stać:
Za Sapantą skręciliśmy w prawo do miejscowości Leud ( czy Ieud? ), która ponoć miała wyglądać jak skansen. Poza kościołem, który był całkiem spoko jeśli chodzi o robienie mu zdjęcia z samochodu:
nie było tam niestety nic ciekawego poza niesamowicie dziurawą drogą.
Pojechaliśmy więc dalej, przy okazji uświadamiając sobie czemu ludzie odradzają jeżdżenie po Rumunii nocą. Myśl że pędząc przez kraj można nagle napotkać na ulicy np wysypane drewno:
pozwala uświadomić sobie z czym mamy do czynienia:)
Jeszcze jeden widoczek z okolicy:
Powoli zbliżaliśmy się do kolejnego pasma gór. W miarę jak droga się wznosiła widoki robiły się coraz ciekawsze:
Na postojach fotograficznych można było trochę rozprostować kości
Przed osiągnięciem najwyższego punktu tego dnia - przełęczy Prislup 1416m n.p.m
gdzie zlokalizowany jest całkiem ładny kościółek, na który z braku czasu tylko rzuciliśmy okiem:
Dodatkową konkurencją dla naszych oczu i zachwytu był niewątpliwie roztaczający się z góry widok:
Droga z tej przełęczy na dół natomiast była po prostu tragiczna. Mamy filmik jak próbujemy wyprzedzić wóz konny na drodze usłanej kraterami. Dodatkowo tragiczne fragmenty przeplatały się z dobrymi. Po przejechaniu ostrożnie kilometra, dwóch po dobrej drodze wydawało się że będzie dobrze, że można przyspieszyć...Kończyło się to przeważnie tym że wypadając zza zakrętu 90kmh odkrywało się nagły koniec asfaltu, kratery jak na księżycu i tira jadącego 5kmh po naszym pasie pod prąd omijającego rozpadlisko...Dodatkowo przekonaliśmy się że plotki o hordach częściowo zdziczałym i wygłodniałych po zimie psów mogą nie być tak do końca wymysłem...Kilka razy zdarzało się że z lasu wybiegały jakieś psiory wyglądające jakby chciały dosłownie rzucić się na samochód...Szczekały i szczerzyły kły. Zaczęliśmy przymykać okna na wolniejszych odcinkach...
W końcu dotarliśmy do miejscowości Fundu Moldovei, gdzie zatrzymaliśmy się na rewelacyjnym campingu (Camping de Vuurplaats -
http://pl.camping.info/rumunia/rumunia- ... aats-23086 ).
Ten tragiczny odcinek drogi sprawił że wysiadając dosłownie cali się trzęśliśmy. Aż dziw że z puga nic nie odpadło i że nie stracił kół.
Nocleg na campingu kosztował nas 60zł. Camping nie był tani, ale zorganizowany był na prawdę elegancko. Posiadał nawet pokoik z półką pełną książek w różnych językach! Bierzemy prysznic i kładziemy się spać. Koło północy odkrywamy pewny defekt...Przepływający nieopodal strumień emanuje takim zimnem że mocniej się do siebie przytulamy, zakładamy dodatkowe bluzy i chowamy głowy w śpiwór. Dawno tak nie wymarzłem jak tej nocy...